WSTĘP Każda porządna książka powinna być opatrzona wstępem. Ja też pozwolę sobie na parę słów wstępu. Słowo pierwsze. Słowo drugie. Zatem to już para. Miała być para, to i jest. INTRODUKCJA Zawsze moim marzeniem było napisanie powieści. Obojętnie jakiej - psycholgicznej, historycznej czy jakiejkolwiek innej. I w końcu postanowiłem to marzenie zrealizować. Najpierw trzeba wymyślić jakiegoś głównego bohatera. Na przykład niech będzie to Józio. Chociaż nazwanie bohatera Józiem od razu dyskwalifikuje go jako osobistość wybitną, czyli tak zwaną indywidualność. A przecież każdy autor chciałby aby jego bohater zapadł czytelnikom w pamięć na jak najdłużej. Chyba że celem powieści jest ukazanie jednostki szarej, będącej przedstawicielem jakiejś grupy społecznej, a wtedy nie powinna się ona wybijać. Tak i tak niedobrze. Trudno się zdecydować, trudne jest życie pisarza. Ledwo zacząłem, a już natrafiłem na problemy, rzec można, natury egzystencjonalnej. Czyli - innymi słowy - dotyczące życia autora i istnienia jego dzieła w społeczeństwie. Myślę jednak, że po rozważeniu wszystkich za i przeciw, należałoby nazwać mojego bohatera Hermenidosem. Nie wiem, czy to coś oznacza, mam nadzieję, że nie. A to dlatego, że nadanie imienia znaczących zdeterminowałoby niejako postępowanie bohatera, a ja chciałbym mu dać jak największą swobodę. Skoro problem bohatera został już rozwiązany, myślę, że warto zająć się teraz środowiskiem, w którym nasz (właściwie mój) bohater zostanie umieszczony. Znowu najłatwiej by było wybrać typowe środowisko, powiedzmy, mieszczańskie i nie zagłębiając się we wszystkie niuanse z takowym związane, opisać je, scharakteryzować, jednym słowem - spłycić. I tutaj, szanowny czytelniku, zaskoczę cię. Po prostu wybiorę dokładnie takie środowisko. Z tego powodu, że jak już nadmieniłem, tak jest najprościej. A ja nie lubię wysilać się bez powodu. Z tej przyczyny zaludnię moją powieść, jeśli coś z tego wyjdzie, niezliczoną ilością Kowalskich i Nowaków spieszących co rano do pracy zapchanym autobusem, pospiesznie wrzucających w siebie lunch, czyli to co powinno pełnić rolę przyzwoitego obiadu. Uszarzę ich życie, już i tak nieciekawe. Jednym słowem zrobię to, co wielu marnych pisarzy. USTĘP PIERWSZY Uwaga na wstępie. Szanowny czytelniku, nie kojarz sobie powyższego słowa "ustęp" z ubikacją. Kolejny pracowity dzień w miasteczku Iks dobiegał końca. (Znowu ten problem z nazywaniem, ale skoro zdecydowałem się już na przeciętność, muszę kontynuować.) Upalne lato, w środku którego rozpoczyna się akcja tej powieści, w pełni uzasadniało położenie słońca na nieboskłonie, które, mimo późnego popołudnia, nadal znajdowało się wysoko. Powietrze drgało od gorąca. "Uff jak gorąco!", jak powiedział pewien wielki poeta (Julian Tuwim). Nietrudno sobie wyobrazić, że w tak niesprzyjających warunkach, nawet muchom nie chciało się latać, a kotom wylegiwać na gankach domów wychodzących na jedyną znaczącą ulicę w tym miasteczku. Co gorsza, bezchmurne, chciałoby się powiedzieć - nieskazitelnie błękitne, niebo nie zapowiadało żadnej, nawet najmniejszej zmiany. Przynajmniej nie w najbliższym czasie. Jedyną formą aktywności przejawianą tego dnia przez mieszkańców były leniwe rozmowy w kawiarni, która stała się od pierwszych dni swego istnienia chlubą i dumą całej okolicy Iks, wraz z pobliskimi wsiami. Zadziwiający to fakt, biorąc pod uwagę to, że zazwyczaj istnieje pewien antagonizm i niezbyt dobrze pojęta rywalizacja pomiędzy miastem a wsią. Ale to typowe miasteczko nie było aż tak typowym. W każdym razie, we wzmiankowanym miejscu zgromadziła się cała inteligencja miasteczka, w liczbie pięciu dorodnych staruszków i sącząc przez rurki grzany miód spadziowy (ze spadzi z drzew iglastych, bo taka jest ponoć najlepsza) rozprawiało o bieżących potrzebach miasteczka. Rozmowy były tak nudne, a przytaczane argumenty tak nieciekawe, że aż szkoda miejsca i czasu, by je prezentować w pełni. Może więc tylko mała próbka. -...zatem jak już panom wspomniałem - mówił jeden staruszek do usypiającej gromadki współtowarzyszy - nasze miasteczko potrzebuje radykalnego wzmocnienia policji. Moim zdaniem to skandal, żeby w ciągu ostatnich pięciu lat zdarzyły się aż trzy włamania, z czego tylko dwu sprawców odkryto... - Wykryto - wtrącił inny starszy pan. - Przykryto - dodał jeszcze inny pan, najwyraźniej nie zorientowany w temacie debaty. - Nakryto - dorzucił ktoś, najwyraźniej obeznany ze slangiem przestępczym. -...a do tego jeszcze te psy, które znaleziono otrute na rynku. (Rynkiem nazywano tutaj placyk, porośnięty jakimś zielskiem, pośród którego czyhały na przechodniów nigdy nie wysychający kałuże, podsycane przez Miejską Sieć Rynsztoków.) Żądam powyższym jakiejś działalności. Dla podkreślenia wagi tych słów chciał uderzyć pięścią w stół. Niestety, nie trafił. Za to stracił równowagę i potoczył się w kierunku wyjścia, zabierając ze sobą dwa krzesła i popielniczkę. Te jednakże zostały po drodze, ponieważ toczący się pan miał już inne zmartwienia, pędząc z górki na złamanie karku. Bez wątpienia w jakimś innym miejscu wzbudziłby nie lada sensację, ponieważ nadzwyczaj rzadko widuje się radnego miejskiego turlikającego się po drodze. Ale tutaj, w Iks, nikogo nie dziwiły ekscentryczne zachowania intelektualistów. Najwyżej toczący się pan mógł liczyć na znudzone spojrzenie przekupki, które odprowadzało go, jako jedyną odmianę w krajobrazie, do najbliższego zakrętu. Dalej pędził już sam, jego spokój nie był zakłócany przez natrętnych gapiów. Pan radny bez zbytniego skrępowania mógł oddawać się przyjemnościom turlikania się, radośnie wzbudzając do krótkotrwałego życia tumany kurzu. Dla niejednego badacza folkloru, ten małomiasteczkowy obyczaj mógłby się wydać zagadką, ale na szczęście żaden z nich nie był tak wścibski, aby dotrzeć aż tutaj. Wkrótce pan radny był już tylko punkcikiem na horyzoncie, a jego pozostali koledzy oddawali się wyczerpującej czynności polegającej na pociąganiu przez słomkę napoju w chwilach przerwy w drzemce. Ich życie ustabilizowało się na jakiś czas, ponieważ wyliminowany został, a właściwie sam się wyeliminował, jedyny element wprowadzający jakiekolwiek zamieszanie. Dwa przewrócone krzesła i popielniczka leżały tam, gdzie padły na ziemię. Taki już był obyczaj, że każdy sprzątał po sobie. Trzeba było więc poczekać na bałaganiarza, aby uprzątnął to, co narobił. Porzućmy na chwilę to nieciekawe towarzystwo. Właściwie kto mówi, że na chwilę? Można ich zostawić samych sobie na zawsze i zająć się czymś bardziej konstruktywnym, na przykład obieraniem ziemniaków. O ile obieranie ziemniaków jest konstruktywne, a nie destruktywne. A chyba raczej jest destruktywne. W każdym razie na pewno analityczne, ponieważ polega na rozkładzie ziemniaka na ziemniaka właściwego (to jest jego wnętrze, możliwe do wykorzystania w gospodarstwie domowym) i obierki, z ewentualnym uwzględnieniem innych odpadków. Jak powszechnie wiadomo rozkład nazywamy inaczej analizą, co ostatecznie dowodzi że miałem rację. Ale właściwie to dowodzi również, że nie miałem racji twierdząc, że omawiana czynnośc jest konstruktywna. Ale się poprawiłem. Ale... Dochodził zatem końca kolejny dzień w miasteczku Iks. Zawyły syreny w jedynej fabryce, produkującej silniki do nie wynalezionego jeszcze modelu samochodu. Te syreny to taki przestarzały nieco symbol przebrzmiałych czasów młodego kapitalizmu, tutaj hołubiony. Trochę może snobistyczny, może ciut śmieszny, ale zawsze to sympatycznie mieć taki zwyczaj. Z fabryki wylał się mniej więcej stuosobowy tłum. (O ileż piękniej byłoby powiedzieć stutysięczny, ale niestety jest to o kilka rzędów wiekości za dużo jak na nasze miasteczko.) Tłum, tuż za bramą fabryki, zaczął się rozczłonkowywać, z jednego tłumu zrobiło się kilka małych tłumków, te z kolei przekształciły się w grupki ludzi, które ruszyły ulicami w kierunku swoich domów. Niesamowity ruch powstał w mieście. Ruch przepełniał wszystko: ludzi, domy, zwierzęta nawet tak nieruchawe jak ślimaki. Był on formą manifestacji bytu w krainie niebytu. Byt rozprzestrzeniał się, zajmował sobą coraz większą przestrzeń, odbierał ją niebytowi. Dawał samym sobą świadectwo, że jest godzien swojej nazwy. W końcu być, to istota bytu, a jak tu być nie zajmując miejsca na ziemi. Zatem wypełniał on sobą mieszkania ludzkie, ludzkie myśli i samych ludzi. A dokonawszy już tego wypełnienia, zabierał się do przejmowania dobytku tychże ludzi na własność. Szalał, krzyczał i biegał, rzucał się od jednego domostwa do drugiego. Tymczasem, niebyt stłamszony w ostatnich zakamarkach pustki, śledził zawistnym okiem poczynania bytu, jakby czekając na jedną nieostrożność, która pozwoliłaby mu przywrócić zaburzoną równowagę. I nieostrożność tę byt popełnił. Pozwolił ludziom dojść do swoich domów. "Teraz wszytko umilkło", jak napisał słynny wierszopis (Jan Kochanowski). Ludzie rozlokowali się w swoich norkach i przestali uprawiać jakąkolwiek aktywność. Zwłaszcza ruchową. Dotarli tam, gdzie mieli dotrzeć, osiągnęli cel swojej dziennej wędrówki i zamarli w oczekiwaniu na dzień następny. Oczekiwanie też było przeciętne. Składało się z typowej kolacji, podczas której wymieniano wiadomości o wydarzeniach mijającego dnia. Kwitł w ten sposób handel wymienny, nie przynoszący jednak żadnych korzyści ani jednej, ani drugiej stronie, a tym bardziej trzeciej i następnym. Dzielono się bowiem towarem o miernej jakości i to tym gorszej, że miernej zarówno od strony formy, jak i treści. Po kolacji następowało jeszcze oglądanie telewizji i później już tylko noc, wraz ze swoimi urokami. Głównym urokiem nocy tego lata było to, że robiło się chłodniej i możliwe było podjęcie jakiegoś działania. Zatem wieczorem ludzie wyjeżdżali na działki, na piknik do lasu, czy wreszcie wychodzili na pobliskie łąki pograć w piłkę. Tak, można rzec, że w nocy miasteczko Iks rozkwitało, budziło się do życia. Była to jedyna chyba niezwykła rzecz, ponieważ zazwyczaj mówi się, że z dniem wszystko budzi się do życia, a tutaj było odwrotnie. Wszystko zaczynało się z końcem (dnia -przyp. autora). Dlatego z końcem tego ustępu zaczną się przygody naszego bohatera Hermenidosa, czy jak mu tam było, który przez cały dzień nie ukazywał się na świecie (przedstawionym -przyp. autora), a to z powodu wspomnianego wyżej upału. Hermenidos wyszedł z bramy, przeciągnął się, że aż mu trzasnęły wszystkie kości w stawach i...tu zastał go koniec rozdziału, czyli ustępu. CARMINA DRUGA, w której szanowny czytelnik poznaje bohatera wraz z jego bardziej lub mniej ciekawą przeszłością. Przywitawszy się z końcem poprzedniego rozdziału, bo był to koniec wyjątkowo sympatyczny i przyjacielski, Hermenidos usiadł na ławeczce stojącej przed domem i zaczął wspominać swoje dzieje. Oczywiście nie było to jego zajęcie ani ulubione, ani tym bardziej takie, któremu oddawałby się z przyjemnością, ale jest ono konieczne,aby czytelnik szanowny mógł poznać jego przeszłość. A oto, co powspominał. "Urodziłem się, jak każdy inny człowiek, który żyje." (Myślę, że to zdanie wymaga pewnego komentarza. Otóż nie każdy zapewne czytelnik wie, że warunkiem koniecznym do życia jest urodzenie się. Ktoś, kto się nie urodził, a żyje, jest niewątpliwie fenomenem i powinien się zgłosić do najbliższej placówki jakiegoś instytutu badawczego. W każdym razie, nie udało mi się natrafić na takowy fenomen, mimo wielu lat, nie chwaląc się, ciężkiej pracy w archiwach szpitali i urzędów miejskich. Każdy obywatel był poparty swoim aktem urodzenia. Ale kontynuujmy opowieść Hermenidosa.) "Wychowałem się w pewnej rodzinie, co też nie stanowi żadnego niesamowitego wyczynu. Rodzina moja była przeciętną rodziną miejskiego sprzątacza i młodszej księgowej w jedynej w naszym mieście fabryce. Mam nadzieję, że nie muszę już mówić, kim był mój ojciec, a kim moja matka. Rodzice pragnęli, abym wybił się, uzyskał jakąś pozycję społeczną i dlatego wysłali mnie do szkółki przyklasztornej, prowadzonej przez Jezuitów. Tam też odkryłem moje powołanie i wyspecjalizowałem się w czynności, której miałem poświęcić część mojego życia, aż do chwili, gdy dorwał się do mnie autor." (Myślę, że jako autor mam pewne prawa do kreowanych przeze mnie postaci.) "Ale od początku. Przyszedłem do tej szkółki i już pierwszego dnia wpadłem w łapy jakiegoś ojczulka, który nie umiał mówić chyba nic innego, jak tylko >ucz się, ucz się<. I tak w kółko. Oczywiście, wstępując do tego przybytku miałem pełną świadomość, że będę musiał się uczyć, ale nie sądziłem, że będą mi o tym przypominać na każdym kroku. Tak jakbym sam nie pamiętał. Dlatego, mimo pewnego zapału, jaki żywiłem do nauki, postanowiłem się z niej wycofać. Niestety nie było to możliwe ze względu na moich rodziców, więc w ramach zajęć lekcyjnych zająłem się tym, co jak już wspomniałem, miało wypełnić dużą część mojego życia. Oddałem się leniuchowaniu i zbijaniu bąków. Czynność ta jednak wbrew pozorom i wbrew oczekiwaniom bardzo mnie wyczerpywała i dlatego często musiałem odpoczywać. Prawdę mówiąc, odpoczywanie wkrótce spodobało mi się bardziej, niż wcześniejsze zajęcia i po przekwalifikowniu oddałem mu się z upodobaniem." (Pewne sprostowanie. Nie jest do końca prawdą, że uroki tych czynności odkrył Hermenidos sam, ponieważ, przeciwnie, sam z siebie garnął się do pracy, a lenistwu poświęcił się za namową jednego, czy drugiego, a może nawet trzeciego kolegi. Tamci jednak nigdy nie doszli do perfekcji takiej, jak on i być może dlatego pomija ich w swoim opowiadaniu, uważając za niegodnych wspomnienia partaczy.) "Dalsze moje życie potoczyło się z górki. Założyłem poradnię dla początkujących odpoczywaczy i tam, nie udzielając porad, pobierałem opłaty, a klienci odchodzili, dziękując mi. Wkrótce musiałem wynająć sekretarkę, ponieważ pobieranie opłat zabierało mi drogocenny czas i przeszkadzało w doskonaleniu się w mojej ulubionej czynności. I tak do dzisiaj." Jak więc widzimy, Hermenidos nie jest postacią zbyt barwną, co też było zamierzeniem autora, czyli moim. Oczywiście pominął on w swojej opowieści kilka szczegółów, dotyczących na przykład spacerowania z pieskiem, czy spożywania posiłków, ale to pewnie dlatego, aby uniknąć zbytniego zaciemnienia treści najistotniejszej. Historia ta, możliwe, że nieco przydługawa i opóźniająca akcję, jest potrzebna tobie, drogi czytelniku, abyś mógł zorientować się z jakiego pokroju człowiekiem masz do czynienia. Podsumujmy więc: 1. Leń. 2. Spryciarz. 3. Wyzyskiwacz. Jednym słowem kreatura godna pogardy, a conajmniej podziwu. Tutaj też powstał przypadkowo problem. Gdzie jest granica między pogardą, a podziwem. Niejednokroć pogarda pojawia się tylko dlatego, że wstydzimy się podziwiać kogoś, a często jest i odwrotnie. Zatem - nic nie wiadomo. Ponieważ, czytelniku, poznałeś już głównego bohatera, czas zakończyć rozdział (czyli pieśń, czyli carminę). CHAPTER THREE (ang. rozdział trzeci) Hermenidos, skończywszy opowiadanie, zapadł w drzemkę, co nie powinno dziwić, biorąc pod uwagę jego zawód i to, że w końcu zaczęła się noc. Co mu się śniło nie powiem, bo nie jest to ważne. Istotne jest natomiast to, że w tym czasie na dach pobliskiego domu weszła trójka dzieci z nieukrywanym zamiarem pobawienia się tam. Zabawa ta przerodziła się wkrótce w bójkę. Bójka w bitwę. Bitwa w wojnę. (Chociaż kto wie, może właśnie na tym miała polegać ta zabawa.) Dość, że wojna doprowadziła do brutalnego potraktownia komina, który z jękiem rozpadł się na pojedyncze cegły. Te natomiast zaczęły się zsuwać z dachu. (Bo dach był pochyły.) Osiągnąwszy zaś jego kraj poddały się już bez zbytnich oporów przyspieszeniu ziemskiemu. Pech chciał, że akurat w miejscu upadku największej ilości cegieł drzemał Hermenidos. Nie uniknął przeto swojego losu i dostawszy w łeb cegłą, zwalił się pod ławkę, która mężnie ochroniła go przez następnymi (cegłami - -przyp. autora). Na niewiele się to już zdało. Nasz bohater leżał nieprzytomny, a z jego rozbitej głowy ciekła strużka krwi, barwiąc trawnik na szkarłatno. Zaiste, dziwne to zestawienie kolorów. Można powiedzieć, że ekspresjonistyczne. Jednak nie ma ono żadnego znaczenia symbolicznego, ani nawet alegorycznego. Po prostu wynika z praw przyrody. Trawa zawsze była zielona i taka zapewne pozostanie do końca swojego bycia trawą, natomiast krew zawsze była i chyba też pozostanie czerwona. "Czerwone maki na Monte Cassino..." To był taki akcent patriotyczny, wprowadzony w celu przerwania akcji i po to, aby dać wytchnienie autorowi i bohaterowi. Wkrótce jednak spokój Hermenidosa został zakłócony przez Przypadkowego Przechodnia, który na jego widok zemdlał. I byłby Hermenidos pospieszył mu z pomocą, gdyby nie to, że w jego obecnej sytuacji nie wypadało wykonywać gwałtownych ruchów, a tym bardziej udzielać pomocy innym. Znajdował się on bądź co bądź w stanie, w którym samemu wymaga się pomocy. Szczęśliwie Przypadkowy Przechodzień, zanim zemdlał, zdążył wydać jakiś nieartykułowany dźwięk, który zaniepokoił mieszkańców kamienicy. Zbiegli się oni, uprzednio zbiegłszy po schodach i poczęli poszukiwać źródła i przyczyny posłyszanego nieartykułowanego dźwięku. W tych poszukiwaniach aktywnie przeszkadzała im ciemność, przesuwając się to tu, to tam, a już szczególnie w miejsca, w których leżeli obaj poszkodowani. Dzięki wspaniałej postawie obywatelskiej mieszkańców miasteczka Iks, odnaleziono wkrótce to, czego szukano i podjęto czynności reanimacyjne. Przypadkowy Przechodzień został ocucony przez bohaterską Panią Dozorczynię, natomiast Hermenidos powędrował do Miejskiego Szpitala im. Żółtaczki Zakaźnej, gdzie zajął połowę miejsc szpitalnych. Pozostawmy bohatera w szpitalu, aby zdążył się wykurowć, a skupmy naszą uwagę na sprawnie i prężnie działającym aparacie policyjnym w miasteczku Iks. Pan Nadkomisarz, wraz z doborowym oddziałem policjantów, wspomaganym przez psy policyjne wyruszył na miejsce domniemanego przestępstwa. Pan Nadkomisarz z racji pełnionego przez siebie urzędu był obiektem zarówno nienawiści, jak i podziwu. Podziw u mieszkańców miasteczka budził jego niezłomny charakter i wytrwałośc w ściganiu przestępców, nienawiść powodowały natomiast dokładnie te same cechy (oczywiście u potencjalnych wrogów). Należy tutaj nadmienić, że bohaterska postawa Pana Nadkomisarza spowodowała, że w miasteczku Iks było więcej potencjalnych bandytów, niż gdziekolwiek indziej, ale też mniej działających (zaangażowanych) niż gdziekolwiek indziej. Prawdę mówiąc trudno było, przemierzając nocą zaułki Iks, natrafić na kogoś, kto mógłby naprawdę przestraszyć, a nie przestraszyć się. Wróćmy jednak do działań podjętych przez policję. Zabezpieczywszy wszystkie ślady, to znaczy ławkę i cegły z rozwalonego komina, Pan Nadkomisarz rozpoczął przesłuchiwanie świadków. Niestety, nikt nie był w stanie udzielić oczekiwanych informacji, ponieważ wszyscy, którzy tej nocy nie wyjechali za miasto, po prostu spali. Natomiast oględziny dachu i miejsca przestępstwa upewniły cały aparat policyjny, na czele z biurokracją, że zostało ono popełnione z premedytacją. Pozostał do znalezienia tylko motyw. Z tym nie było problemów. Hermenidos był osobistością znaną w całej miejscowości, szanowaną i podziwianą. To oczywiście mogło wzbudzić zawiść u wielu ludzi. A wiadomo, że nic tak nie popycha do przestępstwa jak chęć zaszkodzenia ludziom sławnym. Wtedy ten, kto dokonał takiego niecnego czynu, staje się osobistością sławniejszą od skrzywdzonej, ponieważ jest uznawany za pogromcę. Tu następuje zamknięcie się tak zwanego błędnego koła, gdyż wtedy przestępca staje się osobą podziwianą, co ściąga na niego zawiść ludzi i tym samym staje się on potencjalnym obiektem napadu. Ale oddalmy się na chwilę z miejsca zbrodni. W domku leżącym na skraju miasteczka Iks w pośpiechu ubierał się Dziennikarz. Dziennikarz był kolejną słynną osobistością, na widok której drżał nawet sam Pan Nadkomisarz. Sławy przysporzyła mu działalność, w której nie cofał się przed niczym, aby odkryć prawdę. Jednym słowem - prawdziwy, uczciwy dziennikarz. Nie skorumpowany, nieprzekupny, służył jedynie solidności informacji. Tej nocy obudziło go przeczucie, że w miasteczku Iks stało się coś wartego opisania. Przez ostatni czas niestety nie zdarzyło się nic, co można by zamieścić w gazecie i dlatego, nie chcąc zmyślać i wprowadzać czytelników w błąd, Dziennikarz, będący równocześnie wydawcą i drukarzem, zamieszczał w swoim czasopiśmie przepisy kulinarne. Zwiększyło to wprawdzie poczytność jego gazety wśród gospodyń domowych, ale wywołało falę oburzenia w środowisku inteligenckim, w którym pismo "The X Voice" było trybuną dla wydarzeń światowych i lokalnych. Skontaktowawszy się ze swoimi informatorami Dziennikarz wiedział już, co się dzieje i gdzie. Wyruszył zatem na poszukiwanie prawdy. W tym czasie Pan Nadkomisarz dokonywał oględzin ławki. Dziennikarz wsiadł do autobusu. Pan Nadkomisarz sporządził raport. Dziennikarz skasował bilet. Pan Nadkomisarz podpisał raport. Dziennikarz wysiadł z autobusu. Pan Nadkomisarz wsiadł do samochodu policyjnego. Dziennikarz pobiegł na miejsce przestępstwa. Pan Nadkomisarz skasował bilet. Dziennikarz przybiegł na miejsce przestępstwa. Pan Nadkomisarz dojechał na posterunek policji. (Komentarza wymaga poprzednie działanie Pana Nadkomisarza. Oczywiście nie skasował on biletu w samochodzie policyjnym, bo miał bilet abonamentowy. Natomiast nie wiadomo dokładnie, co zrobił.) Dziennikarz niestety spóźnił się i nie zastał już nikogo kompetentnego, zadowolił się więc rozmową z dozorczynią w pobliskiej szkole podstawowj. Nazajutrz w "The X Voice" ukazała się następująca notatka: "Wczorajszej nocy nasze miasteczko stało się areną niesamowitego i przerażającego wydarzenia. Około północy do domu przy ulicy A. wdarło się pięćdziesięciu uzbrojonych po zęby i zamaskowanych mężczyzn. Po długiej szamotaninie i krótkiej strzelaninie wywlekli oni na podwórze znanego i szanowanego w naszej społeczności pana Chermodeniza, gdzie oddali do jego bezwładnego ciała jeszcze kilkanaście strzałów i porzuciwszy je pod ławką oddalili się terroryzując przechodniów i zabierając przechodzącemu przedszkolakowi paczkę gum do żucia amerykańskiej firmy >Chewing Gum<. Opinia publiczna jest wstrząśnięta tym bestialskim aktem przemocy i domaga się natychmiastowego ukarania winnych." Ten przykład notatki prasowej daje najlepszy przykład rzetelności w dobieraniu źródeł informacji i opracowywania zdobytych wiadomości przez Dziennikarza. Opinia publiczna, po zapoznaniu się z treścią tejże notatki, oczywiście wstrząsnęła się. Następnie otrząsnęła się i ruszyła pod komisariat policji, aby "domagać się natychmiastowego ukrania winnych". Pan Nadkomisarz musiał niestety zasmucić ją stwierdzeniem, że winni jeszcze się nie zgłosili. Po tym oświadczeniu głównego stróża porządku opinia publiczna rozczłonkowała się i rozeszła do domów oraz do pracy. W komisariacie zapanowała ponura atmosfera. Nikt nie był w stanie ustalić potencjalnego przestępcy, a nawet nie było możliwe zawężenie kręgu podejrzanych do stu osób. Po prostu zbrodnię mógł popełnić każdy, a mógł nie popełnić jej nikt, co jest bardziej zbliżone do prawdy. Ale o tym wiemy tylko my, szanowny czytelniku. Statystyka wykrytych przestępstw pogorszyła się. Należało coś z tym zrobić. Pan Nadkomisarz ze swoimi najbliższymi doradcami zamknął się w sali konferencyjnej i nad jej drzwiami zabłysła pomarańczowa lampka, oznaczająca, że nie wolno przeszkadzać, a tym bardziej podsłuchiwać. Zatem nie będziemy i pozostawimy ich samym sobie. W czasie, gdy działy się opisywane tutaj wydarzenia, w Miejskim Szpitalu im. Żółtaczki Zakaźnej lekarze dzielnie walczyli o życie i zdrowie Hermenidosa. A walka to była żmudna i wymagająca wiele wysiłku, stalowych nerwów i silnej woli: - Siostro, skalpel! Ale szybko. - krzyczał przez całą długość korytarza lekarz dyżurny - Stasznie niechlujnie robią dzisiaj te książki, nawet nie wszystkie strony są porozcinane. A właśnie, co zrobiliście z tym He...cośtam, co go dzisiaj w nocy przywieźli? - Nie pamiętam, panie doktorze. A gdzie my właściwie mamy te skalpele? Bo jakoś nie mogę żadnego znaleźć. - A skąd ja mam wiedzieć?! Nie zawracaj mi głowy, tylko przynieś jakiś nóż z kuchni. Nie mogę się już doczekać dalszych przygód Koziołka Matołka. - Już pędzę, panie doktorze. I pobiegła. W takiej to pracowitej i nerwowej atmosferze upływał dzień pracownikom służby zdrowia w miasteczku Iks. A tymczasem Hermenidos leżał sobie spokojnie w przedsionku szpitala w ciszy i błogim zapomnieniu. Powoli wracał do życia, lecz w jego mózgu dokonywała się przemiana, która miała zaciążyć na jego dalszych losach. Dotychczasowa świadomość bohatera przekształcała się w coś całkowicie odmiennego. Hermenidos zatracał powoli swoją osobowość, której miejsce zajmowała inna. And now, chapter ends. (ang. A teraz, rozdział się kończy.) GŁAWA CZIETWIORTAJA Na początku chciałbym zamieścić kilka komentarzy do poprzedniego rozdziału, ponieważ może być, że nie wszystkie zaprezentowane tam fakty są jasne. A więc na początku, dlaczego na Hermenidosa spadły cegły. Jest to kara, którą musiał ponieść on za krnąbrność i niesubordynację okazaną w rozdziale drugim. W opowiadaniu swoim pozwolił sobie na zbytnią dowolność i na za duże odstępstwa od tego, co ja chciałem aby przekazał. Nie miałem jednak zamiaru posyłać go do szpitala, ale skoro zrzuciłem mu na głowę cały komin, nie było innego wyjścia. Przy okazji ukazało się w tej powieści kilka osób, które ukazać się nie miały, na przykład Pan Nadkomisarz, czy też Dziennikarz. Tym też należy tłumaczyć brak jakichś konkretnych imion dla nich. Brak nazwisk również. Skoro jednak już się pojawiły, muszę (siłą rozpędu) umieścić ich jeszcze kilka razy na kartach mojej książki. Zacznę więc akcję tego rozdziału od Pana Nadkomisarza, mimo że rozwiązania domaga się problem Hermenidosa. Pan Nadkomisarz, zakończywszy tajną naradę ze współpracownikami, wyszedł z sali konferencyjnej z miną bardzo dumną, uradowaną i obiecującą. Przy drzwiach odwrócił się i rzucił piorunujące spojrzenie na palącą się pomarańczową lampkę, która nie wytrzymawszy tego, z sykiem pękła i rozsypała się po wszystkich zakamarkach posterunku. Nie na darmo Pan Nadkomisarz trenował przez długie lata wzrok bazyliszka. Niestety, na przestępców to nie działało. Nasz bohaterski policjant wydał przyciszonym głosem instrukcje swoim ludzim, czekającym w pogotowiu i z zapartym tchem (czytelniku, dla wyjaśnienia niejasności, informuję cię, że pogotowie mieściło się w tym samym miejscu, co komisariat). Ci natomiast rozbiegli się po całym budynku w poszukiwaniu potrzebnego sprzętu. Nie ulegało już wątpliwości, że w głowie genialnego przywódcy miejscowej policji zrodził się jakiś szatański plan, mający na celu pojmanie przestępcy. Przypominam, że przestępca miał to być człowiek, który jakoby dokonał zamachu na Hermenidosa i którego ukarania domagała się opinia publiczna. Kilka godzin później, doborowy oddział policji przemierzał po cichu ulice miasteczka Iks. Policjanci przebiegali od jednej, do drugiej bramy, wyraźnie starając się, aby nikt ich nie zauważył. I nie dziwota, współcześni przestępcy dysponują sprzętem o co najmniej porównywalnej jakości ze sprzętem służb publicznych. Wtem, Pan Nadkomisarz zauważył jakąś sylwetkę, zbliżającą się niepewnym krokiem. Policjanci, otrzymawszy polecenia, rozstawili się na swoich stanowiskach. Człowiek zbliżał się. Policjanci denerwowali się. Był już całkiem blisko. Byli też całkiem zdenerwowani, kurczowo ściskali pistolety w dłoniach. - Teraz, brać go!! - zawył Pan Nadkomisarz nieludzkim głosem. Dwudziestu ludzi, uzbrojonych po zęby, natychmiast otoczyło zaskoczonego gentlemana (czyt. dżentlmena). - Łapy do góry - krzyknął jeden policjant. - Ręce do góry - poprawił go inny policjant. - Nie ruszaj się - dodał kolejny stróż porzadku. - Ani kroku dalej - wrzasnął jeszcze inny. I tak przekrzykując się nawzajem, dodawali, jeden przez drugiego, otuchy zatrzymanemu mężczyźnie. (Myślę, że można już zdradzić, że był to mężczyzna.) W tym czasie Pan Nadkomisarz podszedł, zachowując oczywiście regulaminowe środki ostrożności, do przestępcy i założył mu kajdanki, spotykając się jedynie z bardzo zdziwionym spojrzeniem. (Uwaga, teraz pojawi się Dziennikarz.) W tym momencie Dziennikarz wychylił się z najbliższego kosza na bieliznę, który nie wiadomo skąd znalazł się na samym środku ulicy, aby poczynić notatki do kolejnego artykułu na temat bestialskiego przestępstwa w miasteczku Iks. (Dziennikarz znika ze sceny.) Natomiast policjanci w glorii i chwale odprowadzają schwytanego mężczyznę na posterunek. Trochę wyjaśnień na temat akcji policji. Podstawą dla niej stał się plan Pana Nadkomisarza. A był on bardzo prosty. Postanowił mianowicie ten nasz policjant wyjść na ulicę i zgarnąć pierwszego napotkanego człowieka, który by się do tego nadawał. Plan zaskakujący w swej prostocie i skuteczności. I to tym poprawniejszy, że, jak powiedzieliśmy wcześniej, każdy mógł być sprawcą, więc każdy może być ukarany. Dzięki wspaniałemu pomysłowi Pana Nadkomisarza zaspokojone zostały oczekiwania opinii publicznej, która znowu zaczęła się niepokoić, ale teraz znowu przestała się niepokoić, bo nie było o co się niepokoić i nie było po co się niepokoić, bo sprawca został ujęty. Ponadto przywrócony został stan statystyk i policja w miasteczku Iks znowu była najskuteczniej działającą ze wszystkich policji świata. Nieraz już została ona wyróżniona przez to Ministerstwo, któremu podlega (ja niestety nie wiem, co to za ministerstwo). Tymczasem Hermenidos leżał w przedsionku szpitala i czuł się tym lepiej, im szybciej zasychała krew na jego głowie. Wkrótce jednak został odnaleziony przez siostrę (pielęgniarkę), która przemierzała cały budynek szpitalny w poszukiwaniu nożyczek, czy noża, dla pana doktora. Zabrała go więc przy okazji do tak zwanego ambulatorium (nie wiem dokładnie co to znaczy, ale brzmi przyjemnie), gdzie doktor zabrał się ochoczo do reanimacji, oczywiście uprzednio zapoznawszy się z dalszymi przygodami Koziołka Matołka. Swoje działania rozpoczął od zdarcia zaschniętego strupa. Hermenidos, który już był prawie świadomy, podczas tej operacji straszliwie wrzasnął i znów zapadł w niebyt. Widzimy więc, że niebyt jest tu równorzędnym partnerem dla bytu, który co prawda zajmuje większą część mojej powieści, ale za to niebyt pojawia się w newralgicznych jej miejscach. Oprócz tego, czai się, przysłaniając to wszystko, co się dzieje, ale nie jest opisane. I to jest jego najważniejsze zadanie. Hermenidosowi w niebycie powodziło się nieźle. Początkowo trudno mu było się przyzwyczaić, ale wkrótce i to mu się udało. Przebywanie w niebycie miało tą zaletę, że zwalniało od jakiejkolwiek odpowiedzialności. Wiemy już, że takie zwolnienie, porównywalne z L4, było bardzo na rękę naszemu bohaterowi, ponieważ na tym w końcu polegał jego zawód. Między innymi na tym. A dokładnie polegał on na tym, że ludzie polegali na jego poradach, jak polegać na innych i nie pozwolić innym polegać na sobie. Oprócz tego lubił sobie polegać na leżaku, czy na ławczce przed domem, co jak wiemy nie skończyło się dla niego najlepiej. Na szczęście jeszcze nie wszystko się skończyło, zwłaszcza najlepiej. Na przykład nie skończyła się jeszcze moja powieść. (Chociaż nie miałbym nie przeciwko temu, żeby ktoś skończył ją za mnie.) Ale skończmy już to głupie gadanie. Korzystając z kolejnej krótkiej przerwy w świadomości Hemenidosa i z tego, że nie jest on w stanie w tym momencie pełnić funkcji głównego bohatera, pozwolę sobie przedstawić, czyli wprowadzić do mojej powieści kolejną postać, która prawdopodobnie będzie miała okazję wpłynąć na losy bohatera. Jest to Jan Kowalski. Wspominałem już w Introdukcji, że karty mojej powieści zaludnię Kowalskimi i Nowakami, zatem to jest pierwszy z nich. Jest on typem przeciętnego mieszczucha, trochę snoba, trochę marzyciela, który mieszka sobie nie wiadomo dokładnie gdzie, nie wiadomo na pewno z czego żyje, a już całkiem nie mam pojęcia skąd pochodzi. Widzisz zatem, drogi czytelniku, że jako autor daję moim postaciom dużą swobodę pochodzenia i działania, a nawet wypowiedzi (przykład Hermenidosa w Carminie drugiej). Wróćmy jednak do Jana K. Wspomniałem, że jest trochę snobem, więc jak to snob pędzi za nowinkami i modami. A jako, że modne w tym sezonie jest podróżowanie z plecakiem pod pachą (?) i on oddaje się namiętnie temu zajęciu i niewykluczone jest, że zawędruje w okolice miasteczka Iks. Jako nowoczesny turysta, jest obdarzony licznymi pozytywnymi cechami, na przykład: odwagą, wytrwałością, uczynnością, ale i sprytem. Wspominam o tym mimochodem, gdyż całkiem prawdopodobnym jest, że cechy te przydadzą się w dalszej akcji tej powieści. Natomiast teraz zrobimy przeskok czasowy, aby nie nudzić cię, czytelniku, opisem reanimacji i rekonwalescencji Hermenidosa i zatrzymamy nasz wehikuł czasu w chwili, w której, odświeżony i wypoczęty, opuszcza on na zawsze mury Miejskiego Szpitala im. Żółtaczki Zakaźnej. Korzystając z komunikacji miejskiej przemieszcza się ku domowi swemu. W tym czasie, gdy będzie się przemieszczał, zaprezentuję dialog wewnętrzny, który toczy się w jego umyśle. Dialog wewnętrzny, część pierwsza. Osoby: Umysł 1, Umysł 2 Umysł 1 (z zadumą) Ach, cegła ta w pamięci utkwiła mi I nie pozwala myśleć jak dawniej. Gdy już do domostwa naszego dotrzemy, Trzeba będzie zacząć życie inaczej. Jak sądzisz drogi bracie Umyśle drugi? Umysł 2 (gwałtownie) Nie przypisuj sobie zasługi Tej wspaniałej myśli. Niech ci się nie przyśni, Że to twoja domena tylko - Myśleć skutecznie i szybko. Umysł 1 (z pokorą) Wybacz bracie moje uzurpatorstwo, Nie chciałem cię urazić, Ale się ciebie poradzić Przez wzgląd na nasze braterstwo. Więc? Umysł 2 Myślę, rozważam Umysł 1 (zaniepokojony) Szybciej, Proszę. Bo nam naraz przyjdzie Bez idei stanąć u domu wrót I trzeba będzie w tył zwrót (oczywiście, powinno być "zwrot" zamiast "zwrót", ale nie wiedziałem, jak inaczej to zrymować - przyp. autora) Zrobić, aby dumanie kontynuować. Umysł 2 (nagle) Wybacz, ale muszę przerwać Twoją przemowę. Wymyśliłem! Posłuchaj ... Tutaj, niestety, nastąpiło uszkodzenie nadajnika i przerwanie transmisji z dialogu wewnętrznego. O tym, co wymyślił Umysł drugi, dowiemy się zapewne z działania Hermenidosa. Ale, tiepier nam nada zakończat' etu gławu. 5. Długie i zawzięte boje wewnętrzne prowadził Hermenidos ze sobą, zanim ostatecznie dotarł do drzwi swojego mieszkania. Wszedł do środka i zatrzasnął je nam przed nosem. (Niegrzecznie. Myślę, że trzeba będzie mu zrzucić jeszcze jeden komin na głowę.) Na szczęście, dla niego oczywiście, wyszedł, aby zrealizować pierwszy punkt planu, który wykluł się w jego głowie podczas korzystania z usług komunikacji miejskiej. Stanął przed drzwiami i spojrzał na nie krytycznym wzrokiem. Po czym wyciągnął rękę i brutalnie oderwał dużą tabliczkę z napisem "PORADY DLA ODPOCZYWACZY". Spojrzał jeszcze raz. Dalej niezadowolony. Więc oderwał mniejszą tabliczkę z napisem "Czynne cały tydzień", potem jeszcze mniejszą, która głosiła, że "w godzinach przedpołudniowych, byle nie całkiem rano". Taki sam los spotkał najmniejszą, ze skromnym napisem "doc. dr hab. leniologii stosowanej, hrabia HERMENIDOS". W ten gwałtowny sposób rozpoczął zrywanie ze swoją przeszłością. Jak widzimy zabrał się do tego dosłownie. Zapewne dziwi cię, drogi czytelniku, postępowanie naszego bohatera, ale zostało ono przeze mnie zdeterminowane już na końcu rozdziału trzeciego. Tymczasem musimy wślizgnąć się do mieszkania Hermenidosa, ponieważ zaraz znowu zamknie drzwi. W środku zastajemy przedpokój przerobiony na typową poczekalnię, jaką możemy spotkać na przykład u dentysty, którego odwiedzamy dwa razy w roku, albo nawet u psychoanalityka, którego nie odwiedzamy wcale, chyba że w celach towarzyskich, gdyż okazuje się, że jest on dawnym kolegą ze szkoły podstawowej. Na całym wnętrzu odbija się piętno długiej niebytności właściciela, podczas gdy goście wcale nie zaprzestali odwiedzania go. Widzimy więc: pustą spiżarnię, niepozmywane naczynia, plamy na obrusie, śmieci na podłodze i tak dalej. Widzimy również Hermenidosa, który zapadł już w drzemkę, niepomny na postanowienie odmiany życia. Do jego uszu sączyła się delikatna muzyczka, a dwie piękne niewolnice wachlowały go liśćmi palmowymi, choniąc przed upałem, który był, jak wiemy, tego lata bardzo uciążliwy. Przed obliczem gospodarza kuglarze przedstawiali swoje sztuczki, a przekupnie nawoływali i zachęcali do kupna swoich towarów. Nieoczekiwanie przenosimy się więc na małomiasteczkowy targ z czasów bliżej nie określonych, ale na pewno nie teraźniejszych oraz umiejscowiony nie wiadomo gdzie, ale na pewno nie w Paryżu ani w Londynie. (Możliwe nawet, że nie w Nowym Jorku.) Niewątpliwie taka nagła zmiana scenerii może wywołać pewne zaskoczenie, więc nie będziemy za wszelką cenę próbować bycia indywidualistami. W tłumie kupujących, przemieszanym z tłumem sprzedających, mieszamy się i my z różnymi narodowościami i z wyznawcami różnych religii. Jak to bywa w tych śródziemnomorskich miasteczkach portowych. Nagle dostrzegamy wśród wielu obcych twarzy jedną znajomą. Okazuje się, że jest to twarz radnego miejskiego, który doturlikał się aż tutaj, mijając po drodze pana Jana Kowalskiego. I on jest zagubiony, ściska kurczowo w dłoniach szklankę z grzanym miodem spadziowym i rozgląda się rozbieganym wzrokiem w poszukiwaniu pomocy. (Niezorientowanych w temacie miodu, odsyłam do rozdziału pierwszego.) Usiłujemy się przedostać do niego. Jednak z tym wielojęzycznym i wielokulturowym tłumem nie można znaleźć wspólnego języka, ani wspólnego powiązania kulturowego, bo nikt tutaj nie słyszał o Mickiewiczu, ani nawet o Asnyku. Nagle sielski obrazek przerywa warkot silników. Ze zgiełku i wrzawy Dźwięk jeden wybucha i rośnie, Kołuje jękliwie, Głos syren - w oktawy Opada - i wznosi się jęk: "Ogłaszam alarm dla miasta (...)" (powtórzone za Antonim Słonimskim) Na szczęście to tylko brygada dzielnych rolników w swoich błyszczących w słońcu kukuruźnikach leciała, by doglądać corocznej uroczystości puszczania wianków. Zatem wkrótce życie powróciło do normy, a my powracamy do mieszkania Hermenidosa. (Niestety bez pana radnego, który znowu się gdzieś zgubił i dlatego znowu nikt nie posprząta bałaganu w jedynej kawiarni w miesteczku Iks.) Wtem Hermenidos obudził się. Jednym ruchem ręki odegnał niewolnice i kuglarzy, tak, jak odgania się natrętne muchy. Widać, że przypomniał sobie o postanowieniu odmiany życia. Wstał, rozejrzał się dookoła i westchnął. Tak bardzo mu się nie chciało zmieniać przyzwyczajeń ani upodobań, że przez chwilę rozważał nawet przeciwstawienie się moim planom zrobienia z niego człowieka. Ale nie ma tak dobrze. Nasz bohater wyszedł z mieszkania i powędrował do najbliższego biura pracy. (Zaskoczyłem cię, czytelniku, co?) Długo szukał, bo nigdy nie interesowały go tego typu instytucje, wręcz przeciwnie. W końcu znalazł. Wszedł. Nie było nikogo, oprócz urzędnika, przyjmującego ewentualnych petentów. Lekko drżąc z podniecenia, żeby nie powiedzieć, ze strachu, Hermenidos usiadł na krzesełku naprzeciwko urzęnika. Nic. Tamten jakby go nie zauważał i popijając herbatkę zabrał się do studiowania wiadomości sportowych w najświeższej gazecie. Hermenidos chrząknął, w odpowiedzi na to urzędnik przerzucił stronę i zagłębił się w lekturze ogłoszeń matrymonialnych. Wtedy nasz bohater, nieprzyzwyczajony do takich lekceważących zachowań, uniósł się. Niestety, za bardzo. Początkowo próbował chwycić się brzegu biurka, ale na darmo. Rozdrażniony urzędnik trzepnął go linijką po łapach (dłoniach), co ostatecznie wpłynęło na decyzję Hermenidosa o puszczeniu ostatniej deski ratunku, po czym, nie zatrzymywany przez nikogo, poszybował pod sufit. Tam wybuchnął. Chcąc zbesztać urzędnika, rozpalił się do czerwoności, osmalając sufit. Zresztą z wyglądu tegoż można wnioskować, że było to zwyczajne zachowanie przychodzących tutaj ludzi. Na nieszczęście znalazł się zbyt blisko żyrandola, wiszącego na żelaznych łańcuchach, które pod wpływem podniesionej temperatury dyskusji stopiły się i żyrandol gruchnął o podłogę z wielkim hukiem. Nie trudno się domyślić, że rozbił się przy tym na drobne kawałki, aczkolwiek była to czynność uboczna w stosunku do spadania. To właśnie przypadkowe zdarzenie doprowadziło ostatecznie do wzmiankowanej powyżej explozji Hermenidosa. (Eksplozja pisana przez "x" wygląda moim zdaniem ładniej i groźniej niż zwykła.) Nasz bohater rozpadł się na mnóstwo drobnych części, w czym jego los był podobny do losu żyrandola, ale wkrótce pozbierał się i doszedł do siebie, w czym jego los różnił się od losu żyrandola. Pozbierawszy się, usiadł ponownie naprzeciw urzędnika, który uśmiechnął się do niego i rzekł: - Bardzo ładne przedstawienie. Dawno już nikt mnie tak nie rozbawił. Bo wiesz pan, ja tak sobie tu siedzę i przyjmuję tych ludzi i wymyśliłem sposób określania ich kwalifikacji zawodowych. To właśnie taki test: pan przychodzisz, siadasz tutaj, a ja nic. No i jeśli pan potrafisz ... - Dobra - przerwał mu Hermenidos. - Dawaj pan jakąś pracę. - ...zainteresować mnie, - kontynuował nieurażony urzędnik - to znaczy, że się pan nadajesz. Imię? - Hermenidos. - Nazwisko? - Brak. - Brak? Bardzo oryginalne nazwisko. Jaką pracę chcesz pan? - Ciężką, najlepiej w kamieniołomach. - Dobra, znajdziemy coś. Przyjdź pan jutro po południu. Następny! - krzyknął w kierunku pustej poczekalni. Hermenios już wychodził, gdy urzęnik zawołał za nim: - Pan jesteś ten Hermenidos od odpoczywaczy? - Tak - odpowiedział bohater niechętnie. Drzwi trzasnęły za nim, gdy urzędnik chwycił za słuchawkę telefonu i wykręcił numer znany zapewne wszystkim. Widzisz więc, drogi czytelniku, że w umyśle naszego bohatera zaszły nieoczekiwane, ale też i nieodwracalne, zmiany, o których wspominałem zdaje się, że pod koniec rozdziału trzeciego. Zmiany te oczywiście zaciążą na dalszych losach Hermenidosa, ale nikt nie wie jeszcze w jakim stopniu. Dość, że na razie porzucił swoje dotychczasowe zajęcie, a właściwie brak zajęcia. Myślę więc, że należy nieco zweryfikować jego skróconą charakterystykę, przedstawioną na początku powieści. Słowo "leń" należy zmienić na jakieś inne (na przykład: "farmer", "samolot" lub nawet "nożyczki"), które by nie zachowywało dotychczasowego znaczenia słowa poprzedniego (tzn. słowa "leń" -przyp. autora). Innym brzemiennym w skutki wydarzeniem okaże się chwycenie przez urzędnika słuchawki i wykręcenie numeru Hermenidesowi. Numer to będzie niezły, a na pewno taki, którego on się nie spodziewa, ponieważ w tej właśnie chwili spożywa obiad w podrzędnej restauracji. Innych restauracji nie ma w miasteczku Iks, tylko podrzędne. Ale taki już jest urok tych dziur zapadłych głęboko w prowincję, że jak już coś do nich wpadnie, to nie tylko ich nie wypełni, ale przeciwnie - samo się zdegraduje, stanie się podrzędne, prowincjonalne, nudne i szare. Mimo to, bywają ludzie, którym się to podoba. Tacy ludzie zwą siebie turystami lub wczasowiczami i zjeżdżają się w sezonie do wszystkich zapadłych dziur. Przywożą ze sobą wielkomiejski styl życia i nie mogą nadziwić się rdzennym mieszkańcom, którzy gorszą się na widok ich rozwiązłego życia i zachowania. Tak, turyści są plagą wszystkich pomniejszych miejscowości. Zapełniają je sobą i nie mogą się nadziwić, iż mimo tego, że "ich" miasteczko czy wioska jest mała, tak dużo mieszka tam ludzi. A przyjrzawszy się z bliska zauważają, że dziewięciu ludzi na dziesięciu to turyści. Mówią wtedy: "Gdzież to ten człowiek nie dotrze!?". Najczęściej jednak ruch turystyczny nie wpływa inspirująco na rodowitych i prawowitych mieszkańców miasteczek. Pozostają one, tak jak były wcześniej, zapadłymi dziurami. Restauracje nadal są podrzędne, a z każdego kąta wieje nudą. W końcu dochodzi do tego, że nawet turyści nie wiedzą co robić w takich miejscach. Wtedy można powiedzieć, że miejscowość obroniła się przed turystami. Zdarza się o jednak niebywale rzadko, gdyż oni, nawet jeśli w zasięgu wzroku nie znajduje się nic, co by wystawało ponad powierzchnię ziemi, zawsze znajdą sobie coś o roboty. Ponieważ podczas naszych rozważań Hermenidos opuścił restaurację i udał się w kierunku domu, podążmy za nim. Osiągnąwszy w końcu drzwi swojego mieszkania, nasz bohater wyciągnął z kieszeni klucz. Drzwi jednak otworzyły się same i wyskoczyło na niego czterech dobrze zbudowanych panów w białych fartuchach, trzymających podobne ubranko dla Hermenidosa. Nieumiejętnie nałożyli mu je na grzbiet, tak, że przód miał z tyłu, a do tego okazało się, że krawiec był do niczego, ponieważ rękawy uszył za długie. Następnie z wydatną pomocą tych panów Hermenidos udał się do oczekującego na zewnątrz samochodu. Wsiedli i odjechali w siną dal. Oto, jaki był ten numer wykręcony przez urzędnika. Numer szpitala psychiatrycznego. Urzędnik bowiem, na podstawie obserwacji własnych i rozmów z innymi znał Hermenidosa jako człowieka, który zdeklarował się przeciwko pracy i twierdził, że nie zmieni swego stanowiska, chyba że zwariuje. Ponieważ zmienił, nietrudno było wysnuć wniosek, że zwariował, a wariatom potrzebna jest pomoc. Najlepiej fachowa. Nasz bohater został zawieziony, mimo prób czynnego oraz biernego oporu, do pobliskiego Szpitala Dla Umysłowo Chorych, mieszczącego się na peryferiach miasteczka Iks, w pobliżu pięknego lasku sosnowego. I tak zaczyna się kolejny rozdział jego życia i mojej powieści. Pieśń szósta, w której opisane zostaną dalsze losy bohaterskiego Hermenidosa oraz omówione zostaną inne postacie i ich przygody, a najprawdopodobniej wprowadzone zostaną kolejni bohaterowie, natomiast autor będzie się bardzo starał, by ukazać swój kunszt rymotwórstwa. Pieśń, szanownemu przedstawiona czytelnikowi, O bohaterskich traktować czynach będzie. Naszemu herosowi Hermenidosowi, Nadajmy imię Heronides, które lepiej Oddawać będzie jego cechy. Natomiast w sztuce składania wierszy Zaczniemy od wiersza wolnego. Co nie znaczy, że jego Następcą nie będzie sonet, dystych lub tercyna. Lepiej się jednak zaczyna Od form wolnych, Mniej zastałych. Słabsze nakładają konwencje więzy Artystyczne, Lingwistyczne A prześliczne Mogą z tego wyjść rzeczy. Heronidos do szpitala przywiezion Zadomowił się tam prędko. Choć Brak okien, klamek, gąbki ze stron Wszystkich otaczają, toć Nie podda się przecie Nasz bohater śmiały, boć Zawsze szanse wyzwolenia. Na świecie Nie na darmo przeżył swoje lata I bagaż doświadczeń ma na grzbiecie. Trudno jednak wyjść, gdy krata W każdym oknie się szczerzy, I los ciągle figle płata. Może by tak udać żołądka nieżyt Albo katar jakiś straszny Byle przetrwać, byle przeżyć Ten czas nudów tak długaśny. Czytelniku, wiesz już bowiem, Że bohater nasz, walnięty W głowę cegłą, ochotę Nabrał do roboty. I teraz nie może (Ratuj mnie, Boże Przed pomieszaniem zmysłów, Bo choć jestem autorem, Dłużej swoich pomysłów Chyba nie zniosę.) Biedaczyna bez pracy wytrwać. Trzeba mu ciągle zostawać W małym pokoiku, Skąd krzyku, Skąd kwiku, Nie słychać I lenić się okropnie. "Niech to gęś kopnie!!" Heronidosa duch wojowniczy nie pozwala Żyć tak w nieróbstwie i poniżeniu. Trzeba, by bunt jakiś jak fala Zmiótł szpital, by kamień na kamieniu Się nie ostał. Zatem wielki plan Musi obmyślić bohater (ale sam, Ja do tego ręki nie przyłożę). Pacjentów Najpierw zebrać trzeba wszystkich, Potem szukać by należało przyczynku Do powstania zbrojnego, co zniszczy Ostatecznie ten przybytek bólu, Wyzwoli jednostkę ze szczęk tłumu. Ale mi się idiotyczne piszą teksty. Lecz niełatwo jest pisać Tak, by jakiś sens miały bzdety I do tego rymować, Rytm utrzymać, Co i tak mi się nie udaje za często, Bo też wierszem piszę sporadycznie, I do tego mniej ślicznie Niż prozą, choć i tam mi nietęgo Idzie. A oto jaki plan wielki Heronidos obmyślił I w paru słowach współspiskowcom nakreślił: Gdy dzień minie i noc zapadnie ciemna, Dzięki czemu potrzeba stanie się daremna Ukrywania się w zakamarkach podworca, Wysypią się z cel pacjenci, jak z korca, I opanują szybko cały szpitala budynek A lekarzy zamkną do starych skrzynek Po konserwach, co dostawali na kolację, A opinia publiczna przyzna im rację. Ponieważ jest oczywistym skandalem, Że pacjenci są trzymani razem, Odcięci od jakiejkolwiek pracy, I naród przez to się nie bogaci. Zadowolenie opinni publicznej Miałoby polegać na przeprowadzeniu Jak najszybszej Reformy w funkcjonowaniu Placówki tej psychiatrycznej. I byłby się plan powiódł niewątpliwie, Gdyby nie zmiana nagła taktyki personelu, Który, przeczuwszy sytuację, nieszczęśliwie Zakazał pacjentom siedzenia w fotelu I bezczynnego, leniwego wegetowania. Za to wprowadził w przeddzień wybuchu Rewolty dzień wypełniony od świtania Pracą ciężką aż do późnej nocy. I do tego tak różne wymyślił zadania, Że nie było powodu do spania i nudy. Tak oto stłumiono powstanie Jeszcze przed jego wybuchem. Wiadomość ta Heronidosa jak obuchem Uderzyła i rzuciła na powstanie, Z którego nie wstawał przed świtem, Ani nawet po świcie, Mimo że przecie Miał dużo roboty. Ale nie miał ochoty Do tej roboty, Do której nie ma się ochoty. Niewątpliwie jednak Należało się wydostać ze szpitala Bo znak To widomy, że cała moja nadzieja Spełza na niczym, Ponieważ bez żadnych przyczyn Heronidos znów lenić się zaczyna. Czas zatem jego dawne imię mu przywrócić I pracę nad tym rozdziałem nareszcie porzucić. Rozdział siódmy Zapewne myślałeś czytelniku, że nie doczekasz już słowa "rozdział", ale musiał on w końcu nastąpić, prędzej czy później, jako że ilość słów określających części książki jest niewątpliwie ograniczona i mimo, że również iliść części mojej książki nie jest nieskończona, to myślę, że będzie ich więcej niż wzmiankowanych wyżej określeń. Ale wróćmy do naszego bohatera, pozbawionego już imienia znaczącego, ale wciąż nie odartego z godności bohatera. (Za drugim razem słowo "bohater" zostało użyte w innum znczeniu niż za pierwszym razem. Dlatego taki ohydne powtórzenie.) Ponieważ rebelia w szpitalu wariatów (Tak, nie bójmy się nazwać tego wprost.) nie doszła do skutku, a jeśli może nawet doszła do skutku, to na pewno nie do celu, trzeba pomyśleć nad innym sposobem wydostania Hermenidosa z tego przybytku, jako że jest mi potrzebny w innym miejscu świata urojonego (przedstawionego). Można ten problem rozwiązać bardzo prosto, mianowicie wypisując go stamtąd. Uznamy, że nie było dostatecznych powodów by umieścić naszego bohatera w tej placówce i już będzie po wszystkim. Zostanie zrehabilitowany i znów będzie pełnoprawnym mieszkańcem miasteczka Iks. Swoją drogą to ciekawe, że takie małe i podrzędne miasteczko ma fabrykę, kawiarnię, policję, szpital i do tego nawet szpital wariatów. Zaiste jest to pewnego rodzaju kuriozum. Uczynię zatem jak powiedziałem i uwolnię Hermenidosa z dotychczasowych kłopotów. Zostali zatem wysłani do jego małego pokoiku sanitariusze z odpowiedzialną misją wydobycia go stamtąd. Niestety, nasz bohater stawił nieoczekiwany, ale skuteczny opór, gdy dowiedział się, że ma wyjść na świat. Okazało się, że tak się rozleniwił, iż nie miał najmniejszej ochoty robić cokolwiek, a w szpitalu czuł się zabezpieczony przed moją ingerencję w jego życie. Wyrzucił sanitariuszy z celi, zabarykadował się i rozpoczął budowę systemu schronów i okopów. Tu personel szpitala okazał się bezradny i nieprzygotowany na tego rodzaju fanaberie swoich podopiecznych. W związku z tym drzwi zostały komisyjnie zaplombowane i rozpoczęto starania o sprowadzenie brygady antyterrorystycznej z pobliskiej miejscowości, której nazwy nie wymienię, ponieważ nie ma to ani sensu, ani znaczenia. W tym czasie Hemenidos zakończył budowę kwatery głównej i rozpoczął prace nad systemem umocnień pomniejszych bunkrów, które mimo swoich nędznych rozmiarów miały duże znaczenie strategiczne. I tu mógłbym pokusić się o napisanie pomocniczej nowelki pod dźwięcznym tytułem "Jak rozpętałem n-tą wojnę światową" lub jakimś podobnym, ale powstrzymam się przed tym. Z kilku powodów. Raz, że nie czuję się na siłach, by tworzyć dzieła o zacięciu batalistycznym, dwa, że robiło to już wielu ludzi lepszych ode mnie, trzy, że nie podoba mi się temat, a na szczęście nie muszę pisać, aby utrzymać się przy życiu (czyli pisać tego co muszę, a mogę tworzyć to, co chcę). Poza tym nie przemawia do mnie ten tytuł, a innego nie chce mi się wymyślać. Z tych też względów, oraz z wielu innych nie uczynię tego, co mógłbym, a to co mam zamiar. A nie mam zamiaru czynić tego, co przed chwilą zasugerowałem, a wręcz przeciwnie - nie czynić tego. W ten oto sposób rozwiązany został mój kolejny problem, a Hermenidos pozbawiony niewątpliwej przyjemności stoczenia bitwy z personelem szpitala wspomaganym przez oczekiwaną brygadę antyterrorystyczną, która przybyła w czasie, gdy ja przedstawiałem swój punkt widzenia. Jednym słowem, plany naszego bohatera legły w gruzach i to zarówno w przenośni, jak i dosłownie. Okazało się mianowicie, że w ferworze działania nie dopilnował on, aby do budowanych schronów i umocnień dodać odrobinę betonu. W związku z tym, wszystko się po prostu (ordynarnie mówiąc) rozsypało. W ślad za swoimi planami na podłodze celi legł Hermenidos i polegając na dzisiejszym, oszczędnościowym, budownictwie, mógł polegać już tylko na nieudolności swoich przeciwników. Nie przeliczył się. Problemem nie do pokonania okazały się założone wcześniej plomby. Założone zostały komisyjnie, a komisja tymczasem rozeszło się do miejsc stałego zameldownia, nie mając ani czasu, ani ochoty na czekanie na Godota, to znaczy na rozwiązanie sprawy. Widać zatem, że niemożliwe jest otwarcie celi naszego bohatera. Zwołano zatem komisje: - do zbadania sprawy; - do podjęcia niezbędnych środków; - do znalezienia środków na niezbędne środki; - do zaopatrzenia poprzednich komisji w prowiant; - do nadzoru nad wszystkimi wspomnienymi wyżej komisjami. Komisje odbyły posiedzenia, transmitowane przez wszystkie liczące się stacje telewizyjne i radiowe. Na posiedzeniach najpierw wybrano prezydia, a następnie spośród prezydiów wyłoniono przewodniczących komisji. Dopiero po dopełnieniu tych niezbędnych obowiązków przystąpiono do właściwych obrad. Najszybciej swoje zadanie wykonała komisja do spraw prowiantu, wprowadzając pańszczyznę i równocześnie podatki, co zaowocowało dużą ilością mięsa, zbóż i wszelkiego innego rodzaju dobrami nadającymi się do spożycia. Oczywiście wkrótce wybuchł skandal, związany z aferą korupcyjną, w którą był zamieszany jeden z członków prezydium komisji, ale natychmiast powołano specjalną komisję do zbadania tej sprawy, na wniosek której powstała komisja do jej zatuszowania. Tak to, dzięki sprawnej organizacji, cała sprawa rozeszła się po kościach. Ważnym aspektem wydarzeń związanych z powoływaniem komisji był aspekt społeczno-ekonomiczny. Jednym słowem, powstało mnóstwo nowych miejsc pracy i dobrze płatnych posad, tak to w samych komisjach, jak i w służbach wspomagających ich działanie. Hermenidos zszedł był na drugi plan. Dzięki temu miał dużo czasu na swoje zajęcia i, co gorsza, na leniwienie się. (Co, jak wiemy, jest niezgodne z moimi planami.) Podczas tego leniwienia przychodziły i nawiedzały go różne wizje i widzenia. Poniżej skrót tychże: WIZJA PIERWSZA (tradycyjna) Świat opanowany przez lenistwo. Ludzie leżą gdzie popadnie i nie ruszają się, a to co mają zjeść i tak do nich samo przychodzi. Jednynym zajęciem jest brak zajęcia. Słońce trwa wciąż w jednym miejscu, ponieważ nie chce mu się poruszać. To samo księżyc i gwiazdy. Ponieważ Słońce się nie porusza, nie ma siły odśrodkowej i spada na Ziemię. Wszystko ginie w płomieniach. Komentarz: W tej wizji został milcząco przyjęty system geocentryczny. Morał: Zbytnie lenistwo do niczego dobrego nie prowadzi. WIZJA DRUGA (również tradycyjna) Obrazek jak wyżej, z tym że Słońce, Księżyc i gwiazdy poruszają się. Jednak lenistwo dosięga i tego, co ludzie mają zjeść, tak że wszyscy umierają z głodu. Komentarz: Jak w wizji poprzedniej. Morał: Patrz Komentarz. WIZJA TRZECIA (prawomyślna) Wszyscy zasuwają jak mogą, czyli pracują. Innymi słowy czysta utopia. Jednak wszyscy są zadowoleni, a praca prowadzi do szczęścia. Ludzie są najedzeni, zdrowi, mają solidną opiekę prawną i lekarską. Komentarz: Bez komentarza. Morał: Sam się narzuca. Wizje poruszyły Hermenidosem. Prawdę mówiąc, muszę przyznać, że trochę w nie ingerowałem, ponieważ nie mogłem dopuścić do całkowitego rozleniwienia naszego bohatera. Doprowadziłoby to bowiem do powrotu do pierwotnego stanu, a wtedy musiałbym przepisać całą książkę od początku, prawie do tego miejsca, dokonując jedynie kilku zmian niezbędnych do tego, abym nie musiał przepisywać jej po raz trzeci, dokonując niezbędnych zmian do tego, abym nie musiał jej przepisywać po raz czwarty, dokonując... A zatem Hermenidos poczuł się poruszony i obraził się. Obraził się, nie wiadomo właściwie na kogo i za co (lub na co i za kogo). Należy tutaj, aby uzmysłowić absurd jego działania, przypomnieć, że znajdował się w celi komisyjnie zaplombowanej, co skutecznie eliminowało jakikolwiekt obiekt obrażenia. Mimo to, nie zrażony bohater, kontynuował trwanie w stanie obrażenia. Miało to i swoje dobre strony, ponieważ dawało czas niezbędny komisjom do działania. Warto zatem przyjrzeć się bliżej wynikom ich pracy. Każda komisja sporządziła odpowiedni do swego działania protokół, który następnie przesłała do komisji sprawującej nadzór nad pracami, a ta z kolei powołała kolejną komisję, która zaprotokołowała przeslane protokoły i potwierdziła ich odbiór. Pominę tutaj opis dalszych działań, gdyż dla czytelników nie obeznanych z prawem, księgowością, inżynierią, njnowszym modelem szczoteczki do zębów firmy XX nic by on nie dał. Skupię się natomiast na efektach. Postanowiono zatem, po długich i burzliwych dyskusjach, komisyjnie powołać komisję, która odplombuje drzwi, a następnie sporządzi protokół odplombowania, który zostanie przekazany komisji, która zaplombowała w najbliższej przyszłości. Tymczasem, nie spodziewana przez nikogo, przybyła brygada antyterrorystyczna (ta z sąsiedniego miasteczka). W ferworze działań związanych z działaniami komisji wszyscy zapomnieli o tejże. Z kolei brygada dowodzona przez nieustraszonego kapitana Żbika, niegdyś wzorowego funkcjonariusza Milicji Obywatelskiej, uwiecznionego przez twórców komiksów, dziś niestety zapomnianego, poczuła się dotknięta i nidoceniona. To doprowadziło do aktów samozatroszczenia się o siebie. Na mieszkańców miasteczka padł blady strach. Nikt nie był w stanie odważyć się na wyjście z domu po zmroku, a nawet we własnym mieszkaniu nie czuł się bezpiecznie. Za to brygada czuła się bezkarnie. Grasowała po miasteczku, wywlekała z domostw bezbronne kobiety za włosy lub nogi, porywała dzieci ze szkół i przedszkoli, starcow z domów pogodnej jesieni, aby następnie zgromadzić ich na rynku i tamże przedstawić własny program artystyczny po tytułem "Huzia na Józia". Jednym słowem - okrucieństwo i samowola bez granic. Nic nie były w stanie poradzić doborowe oddziały Pana Nadkomisarza, ponieważ i ich członkowie zostali zawleczeni przez ludzi kapitana Żbika. Na szczęście działał wciąż wojenny ruch oporu (tak na wszelki wypadek). I nie zawiódł on nadziei w nim pokładanych. Nie dał się zawieść na rynek, a sam tak pokierował swoim, i nie tylko swoim, działaniem, że zawiódł brygadę w kozi róg. A nie był to róg kozy Almatei. W każdym razie, róg został szybko zaczopowany i wrzucony do rzeki, a kapitan Żbik, któremu udało się uniknąć tego smutnego losu, uciekł w nocy w przebraniu pociągu towarowego. Kosztowało go to wiele sił, ponieważ załadowano go węglem, ale warto było namęczyć się, aby uchronić swoją skórę. Tak więc, mimo pewnego poruszenia w miasteczku Iks, wkrótce wszystko powróciło do normy i nawet najstarsi mieszkańcy zapomnieli o tych wydarzeniach. Jednak z tego wszystkiego płynie pewna nauka: nawet najmniejsa zmiana może doprowadzić do epokowych przełomów (lub prawie doprowadzić). Wyjaśniam, że najmniejszą zmianą było zachowanie Hermenidosa, natomiast wydarzeniem epokowym mogła zostać zagłada miasteczka Iks. VIII. Dużo się podziało w rozdziale poprzednim, ale mało dotyczyło tak naprawdę naszego bohatera Hermenidosa. O ile mi się uda, spróbuję to tutaj naprawić. Nie jestem jednak przekonany, czy będę miał na tyle szczęścia, aby podołać zadaniu, ale jak to mówią "spróbować zawsze warto". Podczas działań brygady antyterrorystycznej i ruchu oporu, Hermenidos nie zauważony przez nikogo wymknął się ze swojej celi. (Jak nie naruszył plomby, to już moja tajemnica.) Zauważył, że zbyt dużo się dzieje z jego powodu i wywnioskował z tego, że wkrótce i on zostanie w to wmieszany. Oczywiście taki był mój zamiar, ale on pokrzyżował moje plany. Jednak opuszczając szpital wariatów, nieświadomie i wbrew własnej woli wydał sam siebie w moje ręce. I teraz mogę z nim robić co tylko zechcę. Przez wiele dzieł literackich, poczynając od "Odysei" wielkiego Homera, kończąc na słynnym wierszu Leśmiana "Dusiołek", przewija się motyw wędrówki. Wędrowano już wszędzie: po morzach, lądach, po piekle, czyśccu i raju, w przestrzeni kosmicznej oraz po wielu innych bardziej lub mniej oczekiwanych miejscach. Natomiast mój Hermenidos będzie wędrował po lasach i łąkach. Jako, że lato w pełni, a turystyka w modzie i pieniądze w kieszeni, zostanie on turystą nie-dzielnym, a przeciwnie - tchórzliwym. W zostawaniu turystą pomoże mu wzmiankowany wcześniej Jan Kowalski. Przejdźmy zatem do punktu, w którym nasz bohater spotyka Jana K. Dzień był piękny tego poranka, gdy Hermenidos wędrował przed siebie w blasku wspaniałego żółtego jak to tylko Chińczycy potrafią, księżyca. Żaby kumkały wesoło w pobliskim zagajniku, a spomiędzy liści rosnących tam sosen dawały się słyszeć wesołe trele sów i puszczyków. Niekiedy z łąk zrywały się stada królików i szybowały bezgłośnie w powietrzu, wypatrując bezbronnych, kryjących się pod wielkimi piuropuszami babki wąskolistnej (Plantago lanceolata), sokołów i orłów, aby porwać je i zadusić kwilące z przerażenia istotki. Hermenidos szedł, przedzierając się przez chaszcze w poszukiwaniu ubitego traktu i gdy wreszcie znalazł takowy, podążył jego wąską, wijącą się pośród karłowatych dębów, nitką. Podróż umilały mu śpiewy chłopów, pracujących na okolicznych polach, jako że pora żniw była w pełni. Nieopodal, nad brzegiem jeziorka, beztrosko hasały wiejski dziewczęta, za młode jeszcze, by pomagać w obejściu, lecz już zbyt dojrzałe, aby przebywać bez przerwy pod matczyną opieką. Taką to okolicą wędrował Hermenidos, gdy nagle posłyszał wesołe pogwizdywanie dochodzące zza grupki niewysokich jodełek. Niewiele myśląc, podążył za odgłosem. Wkrótce dotarł do małej polanki, gdzie wesoło paliło się niewielkie ognisko, przy którym siedział człowiek. Człowiek wstał i zwróciwszy się do naszego bohatera rzekł: - Witam kolegę, jestem Jan Kowalski, turysta. Proszę, niech kolega siada. - Witam. - odparł, zaskoczony bezpośredniością nieznajomego, Hermenidos - Jestem Hermenidos i właściwie to też zostałem turystą. - Wiem, ma kolega pecha, że i jego umieścił autor w tym idiotycznym świecie. A co do bycia turystą, to wiele jeszcze koledze brakuje. Na przykład plecaka. Nie ma kolega, co? - Nie - zafrasował się nasz bohater. Zatem Jan Kowalski wyciągnął zza pazuchy swój zapasowy sprzęt turystyczny i podzielił się nim z Hermenidosem. Otrzymał on zatem własny plecak, kuchenkę mikrofalową na baterie, radioodbiornik (również na baterie), suszarkę do włosów (jak poprzednie) i wiele innych drobiazgów, niezbędnych każdemu prawdziwemu turyście. Oraz oczywiście komplet zapasowych baterii. Swoją drogą ciekawe, że wszystko to zmieściło się za pazuchą Kowalskiego, ale tacy są już ci turyści. Prawdę mówiąc, to jako autorowi, nie podoba mi się uwaga Jana Kowalskiego na temat świata stworzonego przeze mnie. Ale skoro takiego nie chce, to zaczynam od początku: Hermenidos wędrował już tydzień żywiąc się tylko suszonym mięsem reniferów i popijając wodą ze stopionego śniegu. Parę godzin temu dostał się pod władanie straszliwej zawieruch śnieżnej i teraz siedział skulony, trzęsąc się na trzydziestostopniowym mrozie, pod mizerną sosenką. Była ona właściwie jedynym dostępnym mu schronieniem, ponieważ nie mógł nic zobaczyć na odległość większą niż dwie, trzy stopy i dlatego nie mógł ryzykować ruszenia się ze swego wątpliwej wartości schronienia. Po niedługim czasie zaczęło się jednak wypogadzać i wkrótce zawierycha ucichła. Zdrętwiały i przemarznięty Hermenidos usłyszał nagle ujadanie psiego zaprzęgu i niezadługo ujrzał nadjeżdżające sanie. Zaprzęg zatrzymał się niedaleko i w kierunku naszego bohatera podbiegł człowiek ubrany w grube futro całkowicie obsypane śniegiem. - Witam kolegą - rzekł - jestem Jan Kowalski, turysta. Proszę, niech kolega siada na sanie. Nędznie kolega wygląda. - Witam - odparł Hermenidos.- Jestem Hermenidos i siedzę tutaj, bo nie podobał ci się krajobraz stworzony przez autora. - Wiem, mamy pecha. Właściwie to tamten świat był bez sensu, ale jakiś bardziej przyjazny dla człowieka. W każdym razie, muszę dać koledze ten sprzęt turystyczny. Jan Kowalski wyciągnął zza pazuchy swój zapasowy sprzęt turystyczny i podzielił się nim z Hermenidosem. Otrzymał on zatem własny plecak, kuchenkę mikrofalową na baterie, radioodbiornik (również na baterie), suszarkę do włosów (jak poprzednie) i wiele innych drobiazgów, niezbędnych każdemu prawdziwemu turyście. Oraz oczywiście komplet zapasowych baterii. Swoją drogą ciekawe, że wszystko to zmieściło się za pazuchą Kowalskiego, ale tacy są już ci turyści. Jednym słowem - lepiej bez sensu niż niewygodnie. Oto kolejna cecha prawdziwego turysty. Wróćmy więc do poprzedniego krajobrazu, ale bez niepotrzebnego wydziwiania i narzekania. Obaj siedzieli sobie przez długi czas przy ognisku i rozmawiali do późnej nocy. Jan Kowalski wprowadzał niedoświadczonego Hermenidosa w arkana sztuki turystycznej. Przedstawiał i bogato ilustrował na własnych przykładach co powinien turysta zrobić w danej sytuacji, a czego nie powinien robić w tej sytuacji oraz czego nie powinien robić wcale. Ważną rzeczą okazał się image turysty, między innymi wspomniany przeze mnie plecak pod pachą. Mile widziany jest też komplet zapasowego sprzętu turystycznego, a to dla zabezpieczenia się przed utratą atrybutów turysty albo dla poratowania innego turysty (lub przyszłego turysty). Tak to siedzieli i gawędzili sobie mile i gdy wreszcie położyli się na zasłużony odpoczynek, świt już budził się i poranna zorza zaczynała rozjaśniać niebo na widnokręgu. Mimo to przespali wiele godzin, nieświadomi tego, że w miasteczku Iks wrzało. A to z powodu nieoczekiwanego zniknięcia Hermenidosa. Okazało się, że gdy wreszcie zostały rozwiązane problemy natury technicznej, organizacyjnej, problemy teoretyczne, praktyczne, duże i małe i otwarto celę naszego bohatera, jego tam nie było. Oczywiście dla nas nie jest to żadnym zaskoczeniem, ponieważ wiemy doskonale, że w tym czasie wędrował on w poszukiwaniu, dla mieszkańców miasteczka Iks okazało się całkowitą niespodzianką. A to dlatego, że jak wspomniałem plomby na drzwiach nie zostały naruszone, a nie znaleziono żadnej innej możliwej drogi ucieczki. Jednym słowem kompletma konsternacja i ogromne zdziwienie. Natychmiast do rozwiązywania zagadki wzięły się służby wywiadowcze Pana Nadkomisarza, a na własną rękę zaczął działać nieustraszony Dziennikarz. Kroki podjęte przez tego pierwszego nie przyniosły nic, oprócz nieuzasadnionych i nie popartych dowodami poszlak, natomiast wkrótce w miejscowej gazecie pojawiła się seria artykułów dotyczących działania sił nadprzyrodzonych, kosmitów, czarnoksiężników, wiedźm i czarownic wszelakiego rodzaju, koloru i rasy. O ile skutek pierwszy przyczynił się do wzrostu niepopularności policji, to drugi spowodował nagły skok poczytności czasopism, zwłaszcza wśród gospodyń domowych i urzędników miejscowych biur. Tak to możemy bez trudu zaobserwować, jak ingerencja autora (czyli moja) w świat przedstawiony może wpłynąć na stosunki międzyludzkie. Wystarczyło przenieść Hermenidosa z ciasnej, dusznej celi na łąkę (nie ciasną i nie duszną, ale obszerną i przewiewną), a już dokonał się zwrot w życiu wielu ludzi, zwłaszcza, że wszelkie działania dotyczące prac komisji, walki z brygadą antyterrorystyczną i tak dalej, zostały nagle pozbawione sensu, ponieważ obiekt tych działań po prostu zniknął. Na tym przykładzie możemy zaobserwować, jak nieograniczona w zasadzie władza może wpływać na losy ludzkości. Tu nawiązujemy do romantycznej i młodopolskiej koncepcji jednostki twórczej, czyli artysty, która biorąc się do kreowania świata literackiego najczęściej, kreowała się na twórcę. Stąd zapewne wiele obłędów, dewiacji i chorób psychicznych wynikających z konfrontacji sił twórczych artysty z siłami destrukcyjnemi przyrody (i społeczeństwa), z których zawsze zwycięsko wychodził nie-artysta. Można powiedzieć, że dużo większy wpływ na społeczeństwo i tak zwaną opinię publiczną mają w dzisiejszych czasach mass-media, odgrywające dużo większą rolę w kreowaniu światopoglądu jednostki niż literatura piękna. A to wynika z tego, że literatura jest bardziej elitarna niż informacja przetworzona na ogólnodostępną papkę składającą się z faktów naświetlonych w odpowiedni sposób oraz z komentarzy odautorskich, które jeszcze bardziej wpływają na to, że odbiorca odbiera tekst tak, jak autor tego pragnie. Jednym słowem prasa i telewizja są największą siłą działającą w dzisiejszym świecie, która może stwarzać fałszywe autorytety i burzyć prawdziwe, bez względu na to jak jest naprawdę. Dlatego Hermenidos nie ogląda telewizji, ani nie czyta gazet. Poza tym to kłóciłoby się z etosem prawdziwego turysty, jakim bądź co bądź pragnie on zostać. Niewiele jest jednostek próbujących tak naprawdę walczyć z tym, co im się nie podoba. A jeśli już są, to zostają obwołani prez "prawomyślnych" szaleńcami, chuliganami lub marginesem społecznym, albo - co ostatnio jest w modzie - sekciarzami. I najczęściej kończą albo ze swoimi ideałami, albo ze sobą. O, wspaniała, cywilizowana Europo! Około południa Hermenidos zwlókł się z posłania z bólem w krzyżach i mocnym postanowianiem powrotu do wygód życia w mieście. Ale gdy tylko zobaczył dziarskiego Jana Kowalskiego, który właśnie usiłował umyć się w lodowatozimnym strumyku, znowu obudziło się w nim pragnienie przygody. Zerwał się więc z posłania, i ledwo powstrzymując się od wycia z bólu, powlókł się w kierunku wody, aby również dokonać ablucji. Po zakończeniu niniejszych chciał zaplanować trasę na najbliższy dzień, ale po konsultacji z Janem K. odstąpił od tego zamiaru. Dowiedział się przy okazji, że prawdziwy turysta nigdy nie planuje swojej marszruty, jako że podąża dokąd go poniesie. Tam zawsze jest najciekawiej. Tymczasem w miasteczku Iks wszystko ucichło. Sława jest bardzo nietrwała. Co prawda wystraczy jednorazowo zrobić coś niezwykłego, na przykład zniknąć z zaplombowanej celi, aby ją zdobyć, ale wystarczy się nie znaleźć, czy innymi słowy zniknąć na stałe, aby wszyscy zapomnieli. Taki też los spotkał naszego bohatera. Ludność już po kilku dniach zapomniała o opisywanych wyżej wydarzeniach i powróciła do zajęć normalnych. Nieliczni tylko wspominali od czasu do czasu show "Huzia na Józia", zaprezentowany przez brygadę antyterrorystyczną. I w ten oto prozaiczny sposób w gruzach legła legenda o Hermenidosie, z takim trudem przeze mnie budowana. POSŁOWIE Siedziałem sobie pewnego dnia, po ukończeniu powieści, w moim pokoju i zatanawiałem się, co by tu jeszcze dopisać, gdy nagle ktoś zapukał do moich drzwi. Poszedłem otworzyć: - Jesteśmy POSŁOWIE - powiedziała istota na zewnątrz. - Proszę, wejdźcie - odrzekłem. I to był mój błąd. Wszedł, a za nim następny. Po tym następnym - jeszcze jeden, później kolejny i tak dalej. Trwało to blisko godzinę i zacząłem się niepokoić, gdzie oni wszyscy się pomieszczą. Ale pomieścili się. Napełnili mój dom gwarem nie do zniesienia. Przekomarzali się, przepoczwarzali się, przekrzykiwali się i jeszcze inne prze...się miały miejsce. Już nawet nie pamiętam, jakie. Co więcej, objedli mi całą lodówkę i wszystki szafki, zostwiając tylko tu i ówdzie ogryzki i opakowania, a i to pewnie przez pomyłkę lub zapomnienie. Jako rekompensata, pozostała mi świadomość, że miałem okazję uścisnąć rękę posłom z "Odprawy posłów greckich", posłowi z "Powrotu posła" i osłowi z "Osiołka Porfiriona...". Ten ostatni zaplątał się do mojego domu albo z własnej woli, albo przez zaniedbanie biurokracji. Dowiedziałem się, że zostali oni wysłani przez moich potencjalnych wydawców, którzy pragnęli otrzymać kilka informacji na serio o tej książce. Powtórzę je z rozpędu i tobie czytelniku. Po pierwsze. Całe to dzieło jest jedną wielką kpiną i naigrawaniem się z wszystkiego, co tylko jest pod ręką. Co za tym idzie, nie ma ono konkretnej idei i myśli przewodniej. Po drugie. Jeśli chodzi o fragmenty liryczne (na przykład dialog wewnętrzny), to beznadziejność poetyckiego języka i idiotyczny patos są efektem zamierzonym. Po trzecie. Nieporadności stylistyczne i powtórzenia nie są nieporadnościami, a powtórzenia są celowe i na pewno służą jakiemuś celowi. Ekspresji, czy jak to się tam nazywa. Po czwarte. Fragmenty filozoficzne nie przedstawiają niczyjej filozofii, a już na pewno nie moją. Po piąte. Nie pamiętam, co jeszcze mam wyjaśnić, a więc dość już tłumaczenia się. Jeśli ci się, czytelniku drogi, moja powieść nie podobała, możesz oddać ją na makulaturę lub do pobliskiego domu dziecka (może tam się poznają na prawdziwej sztuce!). I to by było na tyle ode mnie. Jeśli szanowny wydawca będzie chciał dodać coś od siebie, to ja od tego umywam ręce i głowę (na wszelki wypadek).